Czytelnia
Fragment książki G. Guareschiego Don Camillo
Ludzie nazywali ją "brzydką Madonną": coś, od czego włosy się jeżą, coś, co pachnie zbiorowym bluźnierstwem. W rzeczywistości mówiąc "brzydka Madonna" ludzie nie mieli najlżejszej intencji obrażania Matki Boskiej. To było jeszcze najłagodniejsze nazwanie sławetnego posągu, stanowiącego cierń w sercu don Camilla. Figura była duża, przeszło dwumetrowej wysokości; machina ciężka jak z ołowiu. Wielka postać z terakoty, pomalowana jaskrawo i tak wulgarnie, że aż w oczy kłuło. Ten, kto ją ulepił, musiał być - pokój jego duszy - najpodlejszym w świecie łobuzem. Gdyby ją wymodelował jakiś biedaczyna nie mający pojęcia o sztuce rzeźbiarskiej, ale poczciwy, nikt nie mógłby tej Madonny nazwać brzydką. Nawet w sprawach sztuki ignorancja nie oznacza nigdy złośliwości, gdyż ignorant wkłada całą duszę w to, żeby stworzyć posąg czy obraz najpiękniejszy, jaki potrafi, a w sztuce więcej znaczy intencja niż biegłość techniczna.
Ale twórcą tej Madonny był niewątpliwie ktoś, kto doskonale znał się na rzeczy. Jakaś kanalia, która całej swojej biegłości w sztuce rzeźbiarskiej użyła na to, by zrobić Madonnę jak najbrzydszą. I udało się.
Bardzo dawno, kiedy don Camillo po raz pierwszy wszedł do tego kościoła, brzydota owego wizerunku wstrząsnęła nim do głębi; zaraz też postanowił zastąpić go jakimś innym, bardziej godnym przedstawienia Matki Bożej. I zaraz tę sprawę poruszył, ale mu odpowiedziano, żeby nawet o tym nie myślał.
Terakotowa rzeźba z roku 1693; pokazano don Camillowi datę wyrytą u dołu posągu.
- Nie w tym rzecz, kiedy ją ulepiono - upierał się don Camillo.
- Jest po prostu brzydka!
- Brzydka, ale stara - odpowiedziano mu.
- Stara, ale brzydka! - rzucił don Camillo.
- Zabytek historyczny, księże proboszczu - oświadczyli tamci.
Don Camillo walczył przez kilka lat, na próżno. Jeżeli to zabytek, należałoby go oddać do muzeum i zastąpić jakąś inną Madonną o bardziej ludzkiej twarzy. Ostatecznie można byłoby umieścić "brzydką Madonnę" w jakimś kącie zakrystii, a w kaplicy, na miejscu tamtej, ustawić nową. Trzeba było tylko wystarać się o trochę pieniędzy. Ale kiedy don Camillo wyruszył po kweście, wyjaśniając, o co chodzi, wszyscy patrzyli na niego w osłupieniu. Zastąpić "brzydką Madonnę"? Ależ "brzydka Madonna" to zabytek historyczny! - odpowiadano. - Nie ma mowy. Czyż można wyrzucić zabytek? Don Camillo musiał wyrzec się swoich projektów. Ale cierń w sercu pozostał i od czasu do czasu don Camillo musiał się wyżalić przed Chrystusem z wielkiego ołtarza.
- Panie Jezu, czemu mi nie pomożesz? Czy nie czujesz się osobiście znieważony, widząc taki wizerunek Twojej Matki? Jakże możesz na to pozwalać, żeby ludzie na Matkę Boską mówili "brzydka Madonna"?
- Don Camillo - odpowiadał Chrystus. - Prawdziwa piękność to nie piękność twarzy. Twarz przestaje istnieć i staje się ziemią w ziemi. Wszystko natomiast, co naprawdę piękne, jest wieczne i nie umiera wraz z ciałem. Piękność Matki Bożej jest pięknością ducha i ta piękność jest niezniszczalna. Czemuż więc miałbym się czuć obrażony, że ktoś ulepił z gliny posąg kobiety o brzydkiej twarzy i postawił ją na ołtarzu Madonny? Przecież ci, którzy klękają przed tym ołtarzem, nie zwracają się w swoich modłach do glinianej figury, lecz do Matki Bożej, która jest w Niebie. - Amen - odpowiadał don Camillo.
I odchodził, ale cierpiał, ilekroć słyszał, że ludzie mówią o "brzydkiej Madonnie". Cierń tkwił wciąż w jego sercu i on przywykł z czasem do tego bólu; ale w dzień sierpniowej procesji, kiedy wynoszono "brzydką Madonnę" z kapliczki, ustawiano ją na feretronie i obnoszono na ramionach po całej wsi, ból w sercu zaostrzał się. Wydobyte z mroku kapliczki, w jaskrawym świetle słonecznym, rysy twarzy Madonny stawały się jeszcze bardziej rażące. Była to twarz nie tylko brzydka, ale przede wszystkim zła. Twarz o grubych, pospolitych rysach, oczy raczej ogłupiałe niż ekstatyczne. A Dzieciątko na ręku Madonny było zawiniątkiem szmat, z których wystawała bezmyślna, lalkowata twarz.
Don Camillo robił, co tylko mógł, żeby jakoś złagodzić tę brzydotę, przystrajał posąg w welony, diademy, naszyjniki. Ale wszystkie te zabiegi, zamiast pomagać, pogarszały jeszcze sprawę, w końcu więc don Camillo zrezygnował z wszelkich ozdób i okropne kolory, którymi figura była upacykowana, wystąpiły w całej swojej gryzącej jaskrawości.
Wojna przetoczyła się także przez dalekie wsie nad brzegiem wielkiej rzeki. Było wiele domów zburzonych i wiele splądrowanych. Złodziejskie i świętokradcze ręce posunęły się nawet do profanowania ołtarzy. Bomby padały z nieba, wiele z nich trafiło w dzwonnice i kościoły i don Camillo, choć nikomu by się do tego nie przyznał, chował w głębi duszy nadzieję, że coś go uwolni od "brzydkiej Madonny".
Kiedy po okolicy zaczęło grasować obce żołdactwo, don Camillo przedstawił, komu należało, swoje obawy: "Brzydka Madonna" jest dziełem sztuki z roku 1693. Zabytek bardzo cenny. Czy nie byłoby dobrze umieścić ją gdzieś daleko stąd, w bezpiecznym miejscu? Odpowiedziano mu, że może być spokojny: dzieło sztuki, owszem, zabytek, ale brzydka. Brzydota jest jej obroną. Od roku 1693 z pewnością zostałaby zrabowana, gdyby nie była taka brzydka.
Wojna się skończyła, płynęły lata, i przyszła w końcu chwila, kiedy don Camillowi boleśniej niż kiedykolwiek zaczął jego cierń dolegać. Bo właśnie odnowił kościół, pomalował ściany, odświeżył ceglane filary i drewniane balustrady, pozłocił lampy i świeczniki na ołtarzach. I teraz, pośród całego tego szyku, tych wspaniałości, posąg "brzydkiej Madonny" był po prostu nie do zniesienia. Czarną plamę na szarym tle dostrzega się albo i nie dostrzega. Ale czarna plama na tle olśniewająco białym bije w oczy.
- Jezu - modlił się don Camillo klęcząc przed Chrystusem ukrzyżowanym z wielkiego ołtarza - tym razem musisz mi dopomóc. Na odnowienie kościoła wydałem wszystko, co zdołałem uciułać, wydałem nawet to, czego nie uciułałem, i teraz jestem po uszy zadłużony. Zmniejszyłem sobie racje jedzenia, wyrzekłem się nawet mego toskańskiego cygara. I radość moja dzisiaj wypływa nie tyle stąd, że widzę kościół w takiej pięknej szacie, ile stąd, że miałem siłę ponieść te wszystkie ofiary. Uwolnij mnie, Panie, od tego ciernia, co tkwi w moim sercu! Spraw, żeby nie mówiło się, że kościół don Camilla to kościół "brzydkiej Madonny"! Chrystus uśmiechnął się.
- Don Camillo, tak mi już więc sądzone, żebym wiecznie musiał to samo ci powtarzać? Chcesz, żebym ci znowu powiedział to, co już tysiąc razy ci mówiłem? Że prawdziwa piękność to nie piękność twarzy? Że prawdziwa piękność to ta, której oczy nie mogą widzieć, bo jest wewnątrz i czas jej nie zniszczy i nie stanie się ona, jak tamta, ziemią w ziemi.
Don Camillo skłonił głowę nic nie odpowiadając. A to był bardzo zły znak. Zbliżał się dzień sierpniowej procesji; pewnego ranka don Camillo wezwał do siebie tych, którzy zwykle nosili feretron.
- W tym roku - wyjaśnił don Camillo - trasa procesji będzie dłuższa, bo przed powrotem do wsi trzeba będzie dojść do Nowych Domów przy Dolnej Drodze.
Sierpień był tego roku iście piekielny i sama myśl, że trzeba będzie wlec się dwa kilometry kamienistą drogą z takim ciężarem na ramionach, odebrałaby zapał nawet największemu w świecie siłaczowi.
- Można zrobić dwie zmiany - zaproponował stary Giarola, który, praktycznie biorąc, był na procesjach dowódcą nosicieli.
- To niebezpieczne - odpowiedział don Camillo. - Ręce się pocą, upał uderza do głowy; jedna chwila i wszystko w trakcie zmiany zwali się na ziemię. Według mnie byłoby lepiej przystroić ładnie małą ciężarówkę Rebecciego i ustawić Madonnę na niej. Tak będzie nawet wspanialej wyglądało: chyba nie macie nic przeciwko temu?
Ludziom się ten pomysł niezbyt podobał; z drugiej jednak strony myśl o dalekiej drodze w upał robiła swoje: odpowiedzieli, że się zgadzają. Rebecci chętnie użyczył swojej małej ciężarówki; nazajutrz przyprowadził ją do obszernej szopy don Camilla, gdyż don Camillo nie chciał się spuszczać na nikogo i chciał własnoręcznie przystosować i przyozdobić wóz. Przez cały tydzień stukał młotkiem bez wytchnienia, ale w sobotę wszystko było gotowe: na podłodze ciężarówki ustawiony był i przybity gwoździami mocny cokół, wszystko okryte draperiamii i kwieciem i prawdę mówiąc, wyglądało jak jeden ogromnych rozmiarów posąg.
Nadeszła niedziela; w odpowiedniej chwili "brzydką Madonnę" wyniesiono z kościoła i wywindowano na ciężarówkę. Mocnymi sznurami przywiązano figurę do kabiny kierowcy i sznury spowito w girlandy kwiatów.
- Możesz prowadzić wóz bez specjalnej ostrożności - rzekł do Rebecciego don Camillo. - Nic się nie może stać, nawet gdybyś gnał dziewięćdziesiąt na godzinę. Na moją odpowiedzialność. - Taki przystrojony wóz wygląda nawet całkiem ładnie - przyznali ludzie, kiedy cała machina ruszyła z miejsca. Procesja ciągnęła w stronę Nowych Domów przy Dolnej Drodze; samochód posuwał się krok za krokiem, ale i tak podskakiwał niemiłosiernie na kamieniach, zwłaszcza że w motorze coś akurat zaczęło się zacinać i gdyby nie to, że don Camillo tak starannie przymocował podstawę figury do platformy, biedna "brzydka Madonna" miałaby się z pyszna. Don Camillo także zauważył, że w maszynie coś nawala, i rozumiejąc, jak Rebecci musi się tym niepokoić, kiedy dojechali do Nowych Domów, zaproponował pewien wariant trasy:
- Po tych kamieniach nie sposób jechać spokojnie - powiedział. - Więc zrobimy tak: my wszyscy pójdziemy na przełaj przez pole i za dziesięć minut będziemy na szosie.
Rebecci tymczasem zawróci ostrożnie i będzie na nas czekał przy moście. Tam procesja uformuje się z powrotem i pomaszerujemy z całą paradą do wsi, bo tam już droga jest dobra. Tak więc Rebecci zawrócił ze swoją ciężarówką i z "brzydką Madonną", która, biedaczka, odbyła rzeczywiście najbardziej niewygodną podróż w swoim długim życiu. Przy moście pochód uformował się na nowo i ruszył do wsi. Droga była tu gładka i wszystko szło dobrze, mimo że z powodu tego jakiegoś przeklętego tarcia wóz od czasu do czasu dawał susa przed siebie, jakby go ktoś poczęstował kopniakiem w siedzenie. Cała wieś była udekorowana, ale najpiękniej wyglądała główna ulica, ta bardzo długa, z podcieniami po obu stronach. Tutaj każde okno przybrane było kwiatami i draperiami, a z okien ludzie rzucali kwiaty. Całe nieszczęście, że ulica była wybrukowana kocimi łbami, a wóz oprócz tych przeklętych sfelerowanych amortyzatorów miał w dodatku opony twarde jak żelazo, więc nawet jadąc powoli wyglądał jak w tańcu świętego Wita. Ale "brzydka Madonna" była jak przymurowana do wozu i to już była osobista zasługa don Camilla.
W połowie ulicy z podcieniami zaczął się najgorszy kawałek, bo bruk niedawno tam rozkopano w związku z zakładaniem rur i teraz było pełno wybojów.
- Jak już miniemy ten kawałek, nie będzie żadnego niebezpieczeństwa - mówiono sobie na pokrzepienie, bo choć wszyscy mieli pełne zaufanie do sznurów don Camilla, woleli jednakże trzymać się trochę z dala od ciężarówki.
Ale "brzydka Madonna" nie przebyła szczęśliwie niebezpiecznej strefy. Nie upadła, gdyż sznury don Camilla trzymały tak, jakby je związał Samson: przy jakimś silniejszym od innych wstrząsie po prostu się rozsypała. Nic była z terakoty, ale z jakiejś paskudnej mieszaniny pyłu ceglanego, gipsu, wapna i Bóg jeden wie czego jeszcze - i po ostatnim z dwóch czy trzech tysięcy morderczych wstrząsów rozpadła się, a jej kawałki potoczyły się na ziemię i rozsypały w mnóstwo drobnych okruchów. Ale okrzyk, który wydarł się z ust wszystkich obecnych, nie był wywołany tym, że "brzydka Madonna" rozleciała się. Okrzyk ten witał "piękną Madonnę".
Ludzie wytrzeszczyli oczy i wydali chóralny okrzyk, gdyż po rozsypaniu się "brzydkiej Madonny" ze szczątku podstawy, który pozostał mocno przytwierdzony do platformy, wyłoniła się smukła, lśniąca jak srebrzysty owoc uwolniony od szorstkiej kryjącej go łupiny, prześliczna Madonna, mniejsza od tamtej, ale za to cała ze srebra.
Don Camillo wpatrzył się w nią oszołomiony; przypomniały mu się słowa Chrystusa: - Prawdziwa piękność to nie piękność twarzy. Prawdziwa piękność to ta, której oczy nie mogą widzieć, bo jest wewnątrz, i czas jej nie zniszczy, i nie stanie się ona, jak tamta, ziemią w ziemi. Odwrócił się, bo jakaś staruszka zaczęła wołać:
- Cud! Cud!
Wrzasnął na nią, żeby była cicho, a potem schylił się i podniósł jeden z okruchów "brzydkiej Madonny". Był to odłamek twarzy, jedno z tych dwojga złych i ogłupiałych oczu, na które tylekroć patrzył z nienawiścią.
- Złożymy się, posklejamy z kawałeczków - powiedział don Camillo głośno. - Choćby to miało kosztować rok albo i dziesięć lat pracy, złożymy cię - na nowo, biedna "brzydka Madonno", któraś osłoniła srebrną Madonnę przed chciwością wszystkich barbarzyńców, jakich tylko przyniosło tutaj od tamtego dnia w 1693 roku aż po dzień wczorajszy. Ten, kto cię ulepił w pośpiechu, ukrywając w Tobie srebrną Madonnę jak w skorupie, uczynił Cię brzydką i odpychającą, aby ocalić Cię przed rabusiami, którzy już może nadciągali do tej wsi albo do jakiejś innej wsi czy miasta, gdzie przebywałaś i skąd przywędrowałaś tutaj. Złożymy Cię z kawałeczków i będziesz stała na swoim ołtarzu obok srebrnej Madonny. To ja spowodowałem niechcący Twój nędzny koniec, o "brzydka Madonno"...
Mówiąc tak, don Camillo wygłosił najbezwstydniejsze w swoim życiu kłamstwo. Ale czyż mógł tak coram populo wyjaśnić, że rozmyślnie wybrał najdłuższą, najbardziej kamienistą drogę, że to on napompował opony tak, że mało nie pękły, on uszkodził amortyzatory i on to na koniec, dopomagając jeszcze działaniu kamieni, kocich łbów i wybojów, młotkiem i dłutkiem zaczął wybijać w posągu otworki i pęknięcia; zaprzestał jednak zaraz, przekonawszy się, że to nie terakota, tylko coś w rodzaju stiuku, co się i tak samo rozleci.
Pomyślał, że zwierzy się z tego później Chrystusowi z wielkiego ołtarza - który zresztą i tak doskonale o tym wszystkim wiedział.
- Ty, biedna "brzydka Madonno", ocaliłaś srebrną Madonnę z drapieżnych szponów barbarzyńców, którzy nachodzili naszą ziemię od tamtych czasów aż do wczoraj. Któż jednak teraz uchroni srebrną Madonnę od innych barbarzyńców, którzy stoją, groźni, na granicach cywilizowanego świata i okrutnym wzrokiem spoglądają na twierdzę Boga? Czyżby kryła się w tym dobra wróżba? Miałożby to znaczyć, że hordy barbarzyńców nie spadną na nasze doliny, a jeśli spróbują, nasza wiara i nasze ramię wystarczą, by Cię obronić?...
Peppone, który stał w pierwszym rzędzie "z uwagą obserwując zjawisko", odwrócił się do Chudego:
- Ciekawe, do kogo to pite? - zagadnął półgłosem.
- Co tam! - odparł Chudy wzruszając ramionami. - Zwykłe klerykalne bzdury!